Tydzień 5

Weifang - Góra Tai Shan - Qufu - Las Konfucjusza - Dengfeng - Klasztor Shaolin

Dzień 29: niedziela, 30 listopada 2003

Jak na niedzielę przystało odpoczywamy. Niestety, mimo prób dokonanych wraz z naszymi znajomymi, nie udaje się nam znaleźć katolickiego kościoła, wiec nie było okazji uczestniczyć we mszy, której zaczyna nam brakować. Ale na brak odpoczynku za to nie narzekamy. Takich dni nigdy za dużo: plaża, kino, spacerek...

Dzień 30: poniedziałek, 1 grudnia 2003

Nadszedł czas opuszczenia bardzo gościnnego miasta, gdzie tak miło przyjęli nas ludzie, których wcześniej nie znaliśmy. Dziś ruszamy na górę Tai Shan. Pociągiem udajemy się do położonego u jej podnóża miasta Tai' an. Jemy coś szybkiego, robimy niezbędne zapasy i postanawiamy wspiąć się na szczyt, skąd podziwiać można najpiękniejszy ponoć w całych Chinach wschód słońca. W odróżnieniu od Chińczyków, którzy podejście zaczynają około północy, my postanawiamy rozpocząć je o 20:00, wiedząc, że idąc z całym ekwipunkiem, będzie trzeba nocować na szlaku. Na samą gorę wiedzie zalana światłem księżyca kamienista droga z 6660 schodami. O 1:00 decydujemy się na nocleg i rozbijamy nowozakupiony jednoosobowy namiot, innego w sklepie nie mieli. Ciężko uwierzyć, ze mieścimy się w środku i to z całym ekwipunkiem. Zmęczenie podejściem robi swoje i ku naszemu zdziwieniu, udaje się nam zdrzemnąć.

Dzień 31: wtorek, 2 grudnia 2003

4:00 rano ruszamy wyżej. Na termometrze minus 4 stopnie. Mijamy różne bramy i inne miejsca ważne dla wyznawców taoizmu, góra jest bowiem dla nich święta. Docieramy na szczyt po dwóch godzinach, jest jeszcze ciemno i bardzo zimno. Z wielką radością pijemy poranną kawę. Wreszcie Słońce wschodzi i... chowa się w chmury. Przez chwilę tylko zdążyło rozświetlić okoliczne szczyty, ale wcale nie było potrzebne, abyśmy mogli podziwiać okolice pod nami. Zejście z półtorakilometrowej góry zajmuje kolejnych kilka godzin. U podnóża mili Chińczycy podwożą nas autostopem. Jemy obiad i ruszamy dalej, do Qufu. Na miejscu już na dworcu oblegają nas panie na rowerach, przekrzykując się "Binguan!" (Hotel!). Nie możemy się ich pozbyć, Piotra mało co nie opuściła cierpliwość. Na szczęście za kolejnym rogiem był poszukiwany hotelik. Tanio, ciepło i jeszcze wanna! Namiot i śpiwory schną, a my delektujemy się ciepłem przy kolejnej partii szachów. Dziś 2:1 dla Pawła i 10:3 w ogólnej klasyfikacji Małej Światowej Ligi Szachowej.

Dzień 32: środa, 3 grudnia 2003

Będąc w Qufu zwiedzamy Las Kunfucjusza, gdzie drzewa sadzili jego studenci. Znajduje się tam także grób filozofa, pośród wielu innych należących do rodziny Kong. Spotykamy brytyjskiego dziennikarza, Petera, który zbiera materiał o podróżowaniu w Chinach. Przeprowadza z nami wywiad. Autobusem jedziemy do Yanzhou. Chińscy kierowcy zwlekają do późnej nocy z zapaleniem świateł i ciągle ostrzegają klaksonem, ze są na drodze. Jest dość głośno. Docieramy na miejsce i wsiadamy do pociągu. Straszny tłok, są problemy z miejscami stojącymi. Idziemy do wagonu restauracyjnego i tu przydaje się nasza nieznajomość chińskiego i białe twarze. Kelner chce nam coś sprzedać, a my nie chcemy ani kupować, ani wychodzić, więc prosimy o menu. Jest po chińsku, zaczynamy tłumaczyć, średnio jeden znak na kwadrans. Osiem potraw, po cztery znaki każda, do rana i tak mamy zajęcie. W końcu obsługa poddaje się i mamy dwa miejsca, prawie leżące.

Dzień 33: czwartek, 4 grudnia 2003

Koło 2:00 kucharze mówią, ze dojeżdżamy na miejsce. Wysiadamy w Zhengzhou i trafiamy do nory, gdzie widok białych wzbudza poruszenie. Kładziemy się w ciasnym pokoiku, zakładamy stoppery do uszu i odsypiamy zaległości. Rano kupno drugiego namiotu, informacje na temat wizy w Biurze Bezpieczeństwa Publicznego i ruszamy do... klasztoru Shaolin. Wypadek na drodze do Dengfeng przedłuża niestety podróż, dziś nie dotrzemy już pod klasztor. Nocujemy w Dengfeng. Dopłacamy za ogrzewanie w pokoju, mamy za to szanse wysuszyć buty. Nie przeszkadza nam szczur, napotkany przez Pawła w drodze do toalety.

Dzień 34: piątek, 5 grudnia 2003

Budzą nas klaksony samochodów na skrzyżowaniu za oknem. Po śniadaniu wsiadamy do autobusu i jedziemy pod sam Shaolin. Oczekujemy mnichów, zamiast tego na ulicach pełno dzieci w jednakowych strojach. Klasztor stoi w całej okazałości. Już wiemy, że nie możemy spać w środku, na co po cichu liczyliśmy wcześniej. Po kilku próbach trafiamy do pokoi gościnnych w szkole Kung-fu. Szkoła liczy... 10 tys. uczniów, od 5 do 22 lat. Spędzają w niej 4 lata, bez wakacji, z jedną przerwa w grudniu. Wstają o świcie, uczą się cztery godziny Kung-fu i po godzinie chińskiego, angielskiego, informatyki i pisma chińskiego. Wszystkiego dowiadujemy się od 18-letniego ucznia, który rozmawiając z turystami szlifuje angielski. W zamian za lekcję pomaga nam tanio zjeść w szkolnej stołówce. Syci i wykąpani idziemy spać.

Dzień 35: sobota, 6 grudnia 2003

Grupy uczniów trenujących Kung-fu to niesamowity widok. Zdyscyplinowani, zebrani w grupy pod okiem swoich instruktorów szkolą sztukę władania nie tylko własnym ciałem, ale także mieczem i kijem bambusowym. Zaangażowanie aż czuć nad licznymi placami ćwiczeń. Przy wejściu do klasztoru pomocne okazują się wydrukowane w Polsce plakietki "Polish Press". Zdezorientowani i wyglądający na przestraszonych strażnicy wolą nie dociekać, czy obowiązuje nas jakaś opłata. Klasztor złożony jest z licznych małych świątyń z wizerunkami Buddy i świętych, budynków mieszkalnych dla mnichów i miejsc treningowych. W jednym z tych ostatnich postanawiamy sprawdzić nasze umiejętności z zakresu sztuk walki. Raczej dla zdjęć. Pod wrażeniem klasztoru i jeszcze większym szkoły Kung-fu opuszczamy otoczone górami małe miasteczko. Udajemy się autobusem do Luoyang, skąd jutro kontynuować będziemy naszą podróż na południowy-zachód Chin. Spędzamy kilka godzin w restauracji, po kolejnej szachowej rozgrywce przewaga Pawła maleje do 12:6.

Poprzedni tydzień

Lista tygodni

Kolejny tydzień