Tydzień 28

El Remate - Tikal - San Ignacio - Blue Hole - Placencia - La Ceiba - Utila

Dzień 190: niedziela, 9 maja 2004

Rano od jednego z gospodarzy wypożyczamy konie, na których jedziemy w czterogodzinną przejażdżkę po okolicy. Towarzyszy nam przewodnik, który zabiera nas nad tzw. Słone Jezioro, którego woda wcale nie jest słona. Odwiedzamy również ruiny niewielkiej świątyni Majów, po której zostały tylko kopce ziemi oraz kilka kamiennych tablic z płaskorzeźbami. Mamy również okazję zobaczyć, jak wypalana jest dżungla, by pozyskać miejsce pod uprawę kukurydzy. Wypalanie dżungli w Gwatemali jest wielkim problemem, z którym walczy wiele międzynarodowych organizacji, jednak wyniki tej walki są raczej mierne. Wycieczkę konną ku naszemu zdziwieniu kończymy wcześniej, ponieważ nasz przewodnik stwierdza, ze konie są już zmęczone. My jednak wynajęliśmy konie na cztery godziny, a nie na trzy. Jako rekompensatę dostajemy na godzinę łódź podobną do naszego kajaka zwaną "kanuu". Późnym popołudniem próbujemy na stopa dostać się do Tikal. Jednak po godzinie bez rezultatów zatrzymujemy minibusa, którym dojeżdżamy do największego kompleksu Majów w Gwatemali. Jeszcze tego wieczora, tuż po rozbiciu namiotów, idziemy zobaczyć Wielki Plac, przy którym stoją dwie ogromne piramidy numerowane jako Piramida I i II. Robią one niesamowite wrażenie. Na ich szczyt prowadzą bardzo strome, wysokie schody, z których, jak głosi historia, byli zrzucani ludzie poświęceni jako ofiary bogom. Cały kompleks położony jest w dżungli, która jeszcze kilkadziesiąt lat temu miała go w swoim władaniu. Po dziś dzień jest ona powstrzymywana przed ponownym wdarciem się do świątyń poprzez systematyczne karczowanie.

Dzień 191: poniedziałek, 10 maja 2004

Pobudkę o 6:30 rano organizuje nam Jacek. Mówi, że trzeba iść eksplorować. Mamy z Pawłem niezły ubaw bo "eksplorować" to Jacka ulubione słowo. My, jeśli nie ma wielkiej potrzeby, to nie wstajemy tak wcześnie, szczególnie jeśli chodzi o zwiedzanie. Mimo tej całej nagonki mówimy, że dojdziemy za chwilę. Jacek i Jowita wychodzą pierwsi, my opuszczamy namioty pół godziny później. Dochodząc do głównego wejścia już z daleka widzimy grupę ludzi stojących i czekających na otwarcie. A co lepsze są wśród nich nasi przyjaciele. Okazało się, że wejście na teren świątyń jest otwierane o ósmej, więc nawet my jesteśmy zbyt wcześnie. Zwiedzanie zaczynamy od widzianego wczoraj Wielkiego Placu, później z mapą w ręku odwiedzamy kolejne świątynie tego wspaniałego kompleksu. Przechodzimy przez ruiny Centralnego i Północnego Akropolis znajdujące się przy Wielkim Placu. Następnie kierujemy się zobaczyć Piramidę V, ze szczytu której rozciąga się zadziwiający widok na dżunglę, nad którą górują czubki Piramid I, II i VI. Kolejne miejsca kompleksu to Plac Siedmiu Świątyń oraz Pałac Nietoperzy. Wchodzimy również na największą piramidę kompleksu oznaczoną numerem V. I tu podziwiamy kolejny przepiękny widok i wystające czubki innych piramid. Zwiedzanie całego kompleksu zajmuje ponad pięć godzin. Wracając na pole namiotowe mamy okazję dostrzec Tukana, kolorowo opierzonego ptaka z wielkim dziobem. Jest on jednym z symboli Gwatemali. Po szybkim spakowaniu obozowiska ruszamy w stronę granicy z Belize. Podróż zajmuje około trzech godzin. Na granicy dowiadujemy się, że wiza do tego malutkiego kraju leżącego nad Morzem Karaibskim kosztuje 25 dolarów i można ją bez problemu wyrobić na miejscu. Jest jednak mały problem z zapłatą. Pieniądze mamy, ale w czekach podróżnych, których pogranicznicy nie przyjmują. Po kilkudziesięciu minutach jeden z cinkciarzy na granicy wymienił Pawłowi czek na belizejską walutę. Płacimy za wizę i wjeżdżamy do trzynastego kraju na trasie naszej Podróży Dookoła Świata. W tym kraju, jedynym w Ameryce Centralnej, językiem urzędowym jest angielski, bo był on kolonią brytyjską. Na banknotach ciągle widnieje portret królowej Elżbiety II. Idąc z granicy pieszo łapiemy stopa, który dowozi nas do San Ignacjo, gdzie na jednym z pól namiotowych rozbijamy nasze M-1.

Dzień 192: wtorek, 11 maja 2004

Pogoda, jak na karaibski kraj przystało, jest wspaniała. Jacek i Jowita wyruszają na krótką wycieczkę po okolicy. My załatwiamy sprawy na Internecie oraz robimy pranie. Wieczorem organizujemy małego grilla, w czasie którego smakujemy przysmak karaibskich piratów czyli rum kokosowy. Polecamy. Na naszą imprezkę wpada mieszkająca już od sześciu lat w Belize Francuzka, która współpracuje z lokalnymi muzykami.

Dzień 193: środa, 12 maja 2004

Wczesnym rankiem zwijamy nasze obozowisko i lokalnym autobusem ruszamy do Belmopan, stolicy kraju. Belmopan to malutkie miasteczko. Ma tylko 4000 mieszkańców, a stolicą zostało tylko dlatego, że położone jest w centralnej części kraju. Nie zabawiamy tam długo. Po 15 minutach siedzimy już w kolejnym autobusie wiozącym nas w kierunku morza, na które z niecierpliwością czekamy. Po drodze wysiadamy zobaczyć małe oczko wodne o nazwie Blue Hole. Położone w dżungli stanowi jedną z atrakcji tutejszego parku narodowego. Po kąpieli wracamy na drogę i ruszamy dalej w kierunku wybrzeża. Dojeżdżamy do Dangrigi, małej portowej miejscowości położonej tuż nad Morzem Karaibskim. Pierwsze kroki kierujemy ku plaży. Już z daleka widać spienione fale i lekko wiejący wiatr od morza. W końcu dotarliśmy na Karaiby. Po przywitaniu się z morzem wracamy do centrum na obiad oraz po informacje o łodziach odpływających do Hondurasu. Dowiadujemy się, że dziś jedna łódź już odpłynęła a następna będzie za dwa dni. Cena to 50 dolarów od osoby. Obiad, co może wydać się dziwne, spożywamy w chińskiej knajpie, gdzie jak wiadomo zawsze najwięcej i najtaniej. W Belize poza rdzennymi czarnymi mieszkańcami żyje wielu Chińczyków. Pogłoska głosi, że jeszcze kilka lat temu można było legalnie stać się obywatelem tego kraju za tysiąc dolarów, więc Chińczycy masowo tu emigrowali. Z Dangrigi na stopa ruszamy do Independenci, kolejnego portowego miasta. Po drodze mijamy plantacje bananów i trzciny cukrowej. Na przystani cena za rejs do położonej na bardzo długim półwyspie Placenci jest dla nas zbyt wysoka. Wracamy na drogę i próbujemy dostać się tam drogą lądową, która jest niestety znacznie dłuższa. Kawałek podwozi nas młoda Wenezuelka pracująca dla organizacji charytatywnej budującej domy dla biednych. Resztę drogi pokonujemy autobusem. Na miejsce dojeżdżamy późnym wieczorem. Hotele nie należą tu raczej do najtańszych. Mazur z Jowitą szukają jakiegoś miejsca pod namiot, Paweł z Jackiem zostają z bagażami. Ciężko jest jednak poszukać odpowiedniego miejsca na biwak po zmroku. Paweł załatwia nocleg za 5 dolarów w starym, nieczynnym sklepie, którego właścicielka serwuje w cenie kolację. Zasypiamy na drewnianej podłodze.

Dzień 194: czwartek, 13 maja 2004

Skoro świt odchodzimy od centrum Placenci i rozbijamy namioty na bocznej plaży. Cały dzień upływa na wylegiwaniu się w słońcu i kąpielami w ciepłej wodzie Morza Karaibskiego. Po południu organizujemy mały wypad do miasteczka po jedzenie oraz kupujemy bilety na jutrzejszy rejs do Hondurasu. W drodze powrotnej zrywamy kilka kokosów i obserwujemy bawiące się kilkadziesiąt metrów od brzegu delfiny.

Dzień 195: piątek, 14 maja 2004

Rano, jak na Karaiby przystało, orzeźwiająca kąpiel w morzu. Następnie zwijamy namioty i ruszamy na przystań skąd w południe odpływa nasza łódź. Odprawa paszportowa przebiega na pokładzie naszej wielkiej motorówki, która mieści 25 pasażerów. Rejs do honduraskiego portu Puerto Cortes trwa ponad 2,5 godziny. Łódź, płynąc z zawrotną prędkością, skacze na falach niczym zając. Całe to kołysanie i wstrząsy powodują, że co mniej odporni pasażerowie zaczynają wymiotować. Nie należy to do najlepszych widoków, więc zasypiamy, aby i nam się nie zebrało na chorobę morską. Odprawa celna w honduraskim porcie odbywa się bez problemów. Pomimo braku wiz dla obywateli Polski musimy uiścić opłatę turystyczną w wysokości 3 dolarów za osobę. Z portu trafiamy do małej knajpki, gdzie spożywamy pysznego kurczaka i smażone pataty (owoce wyglądem przypominają banany, ale smakują jak ziemniaki). Następnie minibusem dojeżdżamy do San Pedro Sula i dalej autobusem do La Ceiba. Późnym wieczorem dojeżdżamy do wspomnianego wcześniej miasteczka. Kierowca autobusu podwozi nas pod hotel, z którym ma oczywiście układ. Proponuje również podwiezienie jutrzejszym rankiem do portu na co zbiera już dziś pieniądze. My jednak tłumaczymy mu, że płacimy zawsze po kursie, a nie przed.

Dzień 196: sobota, 15 maja 2004

Pobudka o szóstej nie należy do najciekawszych, ale cóż, takie życie podróżnika, że nieraz trzeba się zerwać rankiem. Autobus już czeka, ale zjawiają się również taksówkarze, dla których kurs do portu to niezły zarobek. Widząc, że kierowca autobusu chce ich "wykręcić" z interesu, szybko wybijają mu to z głowy kilkoma groźbami. No i dopinają swego. Skołowani i zdenerwowani ludzie wiedząc, że za kilkanaście minut odpływa prom, zapominają o wpłaconych wcześniej pieniądzach i czym prędzej wsiadają do podstawionych taksówek. Na szczęście my nic nie wpłacaliśmy, więc nie mamy z tym żadnego problemu, a co lepsze po targach dostajemy znacznie lepszą cenę na taxi. W czasie prawie dwugodzinnego rejsu znów nieźle buja. Utila to mała wysepka będąca mekką dla nurków. Leżąca na Morzu Karaibskim otoczona jest południową częścią drugiej co do wielkością rafy koralowej na świecie. Trafiają tu głównie ludzie młodzi o małej zasobności portfela, gdyż ceny za nurkowanie są tu najniższe na świecie. Tuż po dopłynięciu zostajemy obdarowani ulotkami szkół nurkowych. Na głównej ulicy widać młodych ludzi z podręcznikami nurkowania w ręku. My trafiamy do szkoły Paradise Divers prowadzonej przez Francuza Pascala. Mazur, Jowita i Jacek mają już kurs płetwonurka, Paweł zamierza go zrobić właśnie w tej szkole. Po zakwaterowaniu w hoteliku szkoły Pascal pyta, kto chce już dziś nurkować na rafie. Po szybkim dopasowaniu i wybraniu sprzętu całą trójką siedzimy na łodzi, która zabiera nas na rafę. Paweł ma dziś teorię i podstawy, więc zostaje na brzegu. Na łodzi poznajemy młodą Japonkę mieszkającą tu już od pół roku, parę z Izraela, Szwajcarkę i Francuza robiących kurs instruktora. Nurkowanie na tej rafie to niesamowite przeżycie. Rafa tworzy korytarze, w których nurkowanie jest jak latanie. Ryby pływające pomiędzy koralowcami przybierają niemal wszystkie kolory tęczy. Przejrzystość wody jest absolutnie wspaniała. Po dwóch nurkowaniach, uraczeni wspaniałymi widokami podwodnego świata oraz nieco wyczerpani, wracamy na ląd. Tam szybko padamy do łóżek na małą drzemkę. Wieczorem odwiedzamy lokalne knajpki, w których króluje temat nurkowania.

Poprzedni tydzień

Lista tygodni

Kolejny tydzień