Tydzień 25

San Francisco - Los Angeles - Wielki Kanion - Albuquerque - Fort Worth

Dzień 169: niedziela, 18 kwietnia 2004

Dziś ostatni dzień w San Francisco. Pogoda niestety nie dopisuje, ale i tak wsiadamy w słynny linowy tramwaj, kolejną atrakcję miasta. Jego trasa zaczyna się nieopodal naszego hostelu, a kończy na przystani rybackiej, gdzie znajduje się odwiedzone przez nas kilka dni temu muzeum miasta. Z nabrzeża wracamy do hostelu. Tam pakujemy się i przygotowujemy do wyruszenia w trasę samochodem przez Stany. Przed nami takie miasta jak Los Angeles, Las Vegas, słynny Grand Kanion, kultowa droga 66 oraz Dallas, stolica kowbojów. Już nie możemy doczekać się wyjazdu. Wieczorem, podczas rozmowy z naszymi koleżankami z Irlandii, dowiadujemy się, że i one również wybierają się jutro do Los Angeles. Proponujemy, by pojechały z nami. Z dziewczynami na pokładzie zawsze raźniej.

Dzień 170: poniedziałek, 19 kwietnia 2004

Hostel opuszczamy o 7 rano. Metrem, a następnie autobusem, dojeżdżamy do firmy, skąd odbieramy samochód. Po załatwieniu formalności ruszamy naszym białym Saturnem z dwoma laseczkami na tylnym siedzeniu na południe do Miasta Aniołów. Z San Fran do LA prowadzą dwie drogi. Nowa autostrada lub stara, jedna z najpiękniejszych dróg w Stanach. Wybieramy drogę numer 1, tak zwaną Pacyficanę. Biegnie ona tuż nad Oceanem Spokojnym. Za każdym zakrętem pojawiają się tak piękne krajobrazy, że nie potrafimy odmówić sobie częstych postojów. Na jednym z nich mamy okazję obserwować setki wylegujących się w kalifornijskim słońcu fok. Do LA dojeżdżamy około 22:00 i zatrzymujemy się na jednym z parkingów tuż przy Bulwarze Zachodzącego Słońca. Dziewczyny udają się do hostelu, a my po kolacji w "burgerowni" wracamy do auta. Amerykańskie samochody są tak duże, że wydawanie pieniędzy na hotel nie ma sensu. Zasypiamy na parkingu. Tanio i z przepięknym widokiem na nocne LA.

Dzień 171: wtorek, 20 kwietnia 2004

Rano podziwiamy widziane już wczorajszej nocy "złote" gwiazdy na Bulwarze Zachodzącego Słońca. Odwiedzamy również plac przed Teatrem Chińskim, gdzie w betonowych płytach odbite są dłonie i stopy słynnych hollywoodzkich gwiazd. Kolejnym miejscem są kskluzywne wzgórza Bervely Hills, czyli dzielnica, gdzie mieszkają gwiazdy oraz elita Los Angeles. Ciekawe rzeczą są mapy z zaznaczonymi domami gwiazd. Kręcimy się po tej dzielnicy ponad godzinę, ale żadnej gwiazdy nie udaje się nam dostrzec, pewnie jeszcze śpią. Przed opuszczeniem miasta i ruszeniem w dalsza drogę podziwiamy słynny biały napis: HOLLYWOOD. Wyjazd z metropolii zajmuje nam ponad godzinę, niektóre autostrady mają tu po siedem pasów w jedna stronę. I wszystkie są pełne. My kierujemy się do stolicy światowego hazardu – Las Vegas. Po drodze mijamy dziesiątki mil bezdroży oraz wielkie amerykańskie ciężarówki. Położone pośrodku pustyni Las Vegas widać już z odległości kilkunastu kilometrów. Dojeżdżamy około 18:00. Pierwsze wrażenie nie jest najlepsze – kolorowy hotel w kształcie zamku wygląda troszkę kiczowato. Uwagę zwraca wielki rollercoster zbudowany dookoła jednego z kasyn. Kilkanaście minut później siedzimy już w pierwszym wagoniku i zaczyna się niezła jazda... 100% czystej adrenaliny! Po zapadnięciu zmroku kompletnie zmieniamy zdanie na temat Las Vegas. To miasto nocy i w nocy trzeba je zwiedzać. Tysiące kolorowych neonów czynią je innym niż wszystkie do tej pory nam znane. Każde kasyno ma inny klimat, każde odmienny styl budowy. Jedno to europejska Wenecja z kanałami, mostami i gondolami, kolejne przypomina Paryż – stoi przed nim kopia wieży Eifla. Jedno z najbardziej ekskluzywnych to Bellagio, przed którym – w sztucznym jeziorze – podświetlona fontanna "tańczy" niczym baletnica. Niesamowity efekt. Wewnątrz kasyna znajduje się mały ogród botaniczny z hodowlą motyli. Jak na Las Vegas przystało wieczór kończymy w jednym z kasyn o nazwie Excalibur. Kupując kilka żetonów próbujemy naszego szczęścia w ruletce. Gra idzie słabo, ale darmowe drinki rekompensują ból przegranej.

Dzień 172: środa, 21 kwietnia 2004

Po śniadanku ruszamy do Grand Kanionu. Po drodze mijamy kolejne pustkowia oraz przejeżdżamy przez jedną z większych tam w USA – Tamę Hovera. Została ona zbudowana dokładnie na granicy Nevady i Arizony. Na dwóch wieżach tejże tamy znajdują się zegary pokazujące aktualny czas. Między tymi dwoma stanami jest godzinna różnica czasu. Po kilku pamiątkowych fotkach ruszamy zobaczyć osławiony w filmach o kowboyach Wielki Kanion Kolorado. Zjeżdżając z autostrady widzimy znak, że do Kanionu zostało 35 mil, wiec gaz do dechy, by zobaczyć go o zachodzie. Przejeżdżamy ponad dwadzieścia mil i ciągle brak Kanionu, tylko las i las. Pytamy siebie, gdzie on jest, jednak drogowskazy wskazują, by jechać na przodu. Dojeżdżamy w końcu na jakiś parking, tam jednym z chodników dochodzimy do punktu widokowego i... jesteśmy w szoku. Przed nami pojawia się ogromna "dziura w ziemi", na dnie której ledwo można dostrzec rzekę Kolorado. Mamy jednak pecha, bo słońce zaszło kilkanaście minut przed naszym przyjazdem i widoki są już słabe. Zasypiamy w aucie kilkanaście metrów od urwiska kanionu. Sen przerywają nam strażnicy parku informujący, że nie wolno na terenie parku spać w samochodzie. My wykręcamy się mówiąc, że umówiliśmy się tu ze znajomymi, którzy powinni być kilka godzin temu ale ciągle ich nie ma. Ten mały "kit" załatwia nam nockę tuż przy kanionie.

Dzień 173: czwartek, 22 kwietnia 2004

Rano decydujemy się spędzić cały dzień w kanionie, by zobaczyć ten cud natury o zachodzie słońca. Po obiedzie postanawiamy się rozdzielić, by zrobić zdjęcia z różnych perspektyw. Paweł napotyka w lesie stado dzikich saren, które nie boją się człowieka. Śledzi je przez ponad dwie godziny robiąc wiele ciekawych zdjęć. Piotr schodzi kilkaset metrów w dół kanionu i obserwuje latające kondory. Dostanie się na sam dół, gdzie mknie rzeka Kolorado, zajmuje sześć godzin marszu w jedna stronę, powrót o dwie godziny dłużej. Jeden dzień to zbyt mało, by zejść w dół i wrócić. Wiele tablic informacyjnych ostrzega przed tego typu wyczynem, który w większości przypadków kończy się interwencja helikoptera. Jedna z takich interwencji mamy okazję oglądać. Po całym dniu czekania w końcu widzimy ten słynny zachód. Ciepłe kolory słońca zmieniaj i tak już czerwone barwy skał w bardziej intensywną czerwień. Kanion wygląda jakby płonął. Cienie rzucane przez wystające bloki skalne tworzą magiczną atmosferę. Takie chwile tkwią w pamięci długi czas. Uraczeni pięknymi widokami odpalamy naszego białego Saturna i ruszamy w kierunku Dallas. Przesiedzieliśmy w kanionie cały dzień, wiec musimy nadrobić mile nocą. Na nocleg zatrzymujemy się gdzieś na autostradzie w stanie Nowy Meksyk.

Dzień 174: piątek, 23 kwietnia 2004

Po obfitym śniadaniu z przyjaciółką kierowców, czarną bez cukru, ruszamy dalej. Nowy Meksyk to głównie pustkowia. Na autostradzie mijamy pędzących 130 km/h miłośników Harleya oraz ogromne ciężarówki. Prowadząc na zmianę i zatrzymując się na obiad i kolację cały dzień upływa nam na jeździe. Dzisiaj pokonujemy najdłuższy odcinek. Na nocleg zatrzymujemy się późnym wieczorem kilkadziesiąt kilometrów od Dallas, gdzie jutro spotkamy się z naszymi znajomymi.

Dzień 175: sobota, 24 kwietnia 2004

Na śniadanie ciastka zakupione dzień wcześniej i ruszamy do Dallas. Korzystając z pomocy miejscowych ludzi bez większych problemów trafiamy pod otrzymany adres. Tam wita nas Heniu informując, że reszta ekipy wróci niebawem. Po powrocie naszych gospodarzy Karoliny i Roberta oraz żony Henia Agi, opowiadamy o naszej podróży. Na wieczór nasi gospodarze zorganizowali wyjazd do Fort Worth, typowego kowbojskiego miasteczka tuż przy Dallas. Odbywa się tam doroczny festyn upamiętniający czasy dzikiego zachodu. W tym czasie miasteczko wygląda jak ponad sto lat temu. Na ulicach spotyka się kowbojów i Indian, a także kobiety w pufiastych sukniach. Dookoła rozbrzmiewa muzyka country. Rozstawione są indiańskie wigwamy, przed którymi płonie ogień. Stoją również wozy odkrywców dzikiego zachodu. Trafiamy na rodeo. Stojąc przy kasach biletowych obserwujemy śmiałków zapisujących się do różnych konkurencji. Rodeo rozpoczyna się hymnem narodowym oraz niesamowitym przejazdem blondwłosej dziewczyny z flagą USA. Pierwsze konkurencje to ujeżdżanie dzikich koni i byków. Kolejna, w której biorą również kobiety, to łapanie cielaka na lasso. Odbywają się również konkursy dla najmłodszych kowbojów, polegające na zerwaniu tasiemki z głowy uciekającej owcy. Atmosfera tej imprezy jest niesamowita. To swoisty rodzinny rytuał spędzania sobotniego wieczoru, w czasie którego każdy znajdzie coś dla siebie. Jak przystało na sobotę na dzikim zachodzie kończymy ją w saloonie czyli kowbojskiej knajpie, gdzie – poza muzyką country – panują kowbojskie buty, jeansy, koszule i oczywiście kapelusze. My niestety nie trafiliśmy strojem. Naszymi koszulkami, szortami oraz plażowymi klapeczkami wzbudzamy ogólne zdziwienie. W spojrzeniu ludzi widać pytanie "skąd są ci kolesie"?

Poprzedni tydzień

Lista tygodni

Kolejny tydzień