Tydzień 23

Singapur - Kuala Lumpur - Hong Kong i San Francisco

Dzień 155: niedziela, 4 kwietnia 2004

Różnorodność połączeń, ale z drugiej strony brak tego jedynego, właściwego i odpowiadającego naszej kieszeni sprawia, że zaczynamy rozważać różne wersje pokonania Pacyfiku. Nie mamy pojęcia, gdzie będziemy za tydzień. Całkiem możliwy jest: Bangkok, Georgetown, Kuala Lumpur, Singapur, Hong Kong i Dżakarta. A może już Ameryka? Tylko która? Północna, południowa czy środkowa? Po anglojęzycznej mszy w Katedrze Dobrego Pasterza udajemy się do niewielkiego centrum, gdzie znajduje się fontanna, należąca do największych na świecie. W pobliżu jest też boisko do krykieta i teatr z bardzo oryginalnym dachem, imitującym rybią łuskę. Wieczorem centrum miasta nabiera dodatkowego uroku. Podświetlone palmy ozdabiają ulice, po których spacerują ludzie. Z uwagi na zbliżające się święta postanawiamy obejrzeć film pt. "Pasja".

Dzień 156: poniedziałek, 5 kwietnia 2004

Niepewni, co przyniesie kolejny dzień, wymeldowujemy się ze schroniska. Odwiedzamy różne agencje turystyczne. Najtaniej do Ameryki Południowej dolecieć możemy tylko przez Stany Zjednoczone, do których jednak konieczna będzie wiza. Jej załatwienie w Singapurze potrwa około tygodnia, więc decydujemy się na powrót do dużo tańszej Malezji. W oczekiwaniu na nocny pociąg zwiedzamy jeszcze miasto. Jeżdżą po nim piętrowe autobusy o wysokim standardzie. Niemal każdy z nich wyposażony jest w kilka telewizorów. Obok kierowcy znajduje się słupek z namalowanymi liniami na wysokości 0,9 i 1,2 metra. Ułatwia to ocenę wysokości ulgi, do której uprawnione są dzieci. Te poniżej 90 cm nie płacą nic, te do 120 cm za bilet płacą 60 procent normalnej ceny. Wieczorem docieramy na znaną nam stację kolejową, na której widnieje już napis "Welcome to Malaysia". Ruszamy nocnym pociągiem do Kuala Lumpur.

Dzień 157: wtorek, 6 kwietnia 2004

Rano docieramy po raz trzeci do stolicy Malezji i po raz trzeci meldujemy się "u Rockiego na chacie". Cel wizyty jest jasny: załatwić wizę do USĄ, wydostać się z Azji i dotrzeć nad Pacyfikiem do Ameryki, gdziekolwiek do Ameryki, byle nie nadszarpnąć naszego budżetu. Po pierwszym telefonie do jednej z agencji amerykańskich linii lotniczych okazuje się, że jest połączenie w cenie dwukrotnie niższej niż najtańszy dotychczasowy, znany nam bilet lotniczy z tej części świata do USA. Dokonujemy rezerwacji lotu i udajemy się do ambasady Stanów Zjednoczonych. Tu kolejna mila niespodzianka. Składając podanie o wizę przez Internet, jest szansa otrzymania jej w ciągu jednego dnia. Spędzamy kilka godzin na kompletowaniu dokumentów i złożeniu podania w jednej z kafejek w centrum Kuala Lumpur. Wyczerpani, ale z wielką nadzieją szybkiego opuszczenia Azji i kontynuacji wyprawy, kładziemy się spać.

Dzień 158: środa, 7 kwietnia 2004

Po wczorajszym złożeniu internetowego podania o wizę, udajemy się do ambasady USA. Kilka godzin czekamy na rozmowę z urzędnikiem imigracyjnym. W poczekalni są wywieszone zdjęcia prezydenta Busha i innych amerykańskich polityków. Na ścianach można dostrzec również listy gończe, poszukiwanych przez amerykański rząd, terrorystów. Przychodzi nasza kolej na rozmowę. Miły urzędnik pyta o nasza dotychczasową podróż, widząc liczne wizy i stemple graniczne. Pyta również o sytuację polityczną w Polsce, po czym mówi z uśmiechem na twarzy, by przyjść po wizę jutro o 14:00. Wizja opuszczenia Azji przed Wielkanocą, samolotem w granicach naszego budżetu, stała się błyskawicznie bardzo, bardzo realna.

Dzień 159: czwartek, 8 kwietnia 2004

Dziś Wielki Czwartek. Rano przygotowujemy plan działania. O 14:00 odbieramy wizę do Stanów Zjednoczonych i od razu kupujemy bilet na lot, na który mamy już rezerwację od przedwczoraj. Załatwiamy to bez problemu, targując jeszcze nieco i tak tanią już cenę biletu. Od miłej agentki dostajemy zniżkę dla "podróżujących Polaków" i zniżkę za zapłat e gotówką. Dostajemy do ręki bilet na trasę: Kuala Lumpur - Singapur - Hong Kong - San Francisco - Mexico City. Za lot do Meksyku musielibyśmy zapłacić w Singapurze po 1 100 dolarów amerykańskich. Tu udało się kupić bilet za 530. Jesteśmy z tego niesamowicie zadowoleni. Wieczorem idziemy do kościoła. Podczas mszy ksiądz obmywa nogi kilkunastu wiernym.

Dzień 160: piątek, 9 kwietnia 2004

Przyszedł czas na opuszczenie Azji. Poranek i wczesne popołudnie wykorzystujemy na sprawy organizacyjne, związane z wyjazdem. Myślami jesteśmy już powoli w Ameryce. Po południu ruszamy w kierunku lotniska, oddalonego od Kuala Lumpur o kilkadziesiąt kilometrów. Czekamy kilka godzin i wsiadamy do samolotu. W powietrzu nie ma nawet czasu napić się herbaty. Po 35 minutach jesteśmy już ponownie w Singapurze. Tym razem nie opuszczamy nawet lotniska. W oczekiwaniu na kolejny lot do Hong Kongu spędzamy tam całą noc. Korzystamy z darmowego Internetu, filmów, otwartego całodobowo sklepu i ogródka z basenem na dachu lotniska, dostępnego w nocy też za darmo. Tej nocy nie śpimy wcale.

Dzień 161: sobota, 10 kwietnia 2004

10 kwietnia 2004 roku to najdłuższy dzień naszego życia. Rozpoczął się na lotnisku w Singapurze. Najpierw lecimy do Hong Kongu. Tam spędzamy na lotnisku kilka godzin i o 11:30 mamy lot do San Francisco. Wchodzimy na pokład Boeinga 747, mieszczącego 350 pasażerów. Lecąc z zachodu na wschód przekraczamy 180 południk. W trakcie jedenastogodzinnej podróży oglądamy zachód i kolejny już dziś wschód słońca. I ciągle jest 10 kwietnia. Innymi słowy, wylatujemy z Hong Kongu o 11:30 czasu lokalnego i po kilkunastu godzinach lotu, lądujemy w San Francisco tego samego dnia o godzinie 8:00 rano czasu lokalnego. W ten sposób doba trwa dziś dla nas 39 godzin i można powiedzieć, że jesteśmy o jeden dzień młodsi. Po wylądowaniu udaje się nam odwiedzić kabinę pilotów. Od nich dowiadujemy się, że pod koniec podróży, gdy samolot zużył większość paliwa i był przez to lżejszy, lecieliśmy z prędkością prawie 1000 km/h i byliśmy na wysokości ponad 10 km nad taflą oceanu. Po odprawie paszportowej opuszczamy lotnisko i wczesnym rankiem, ciągle 10 kwietnia, stawiamy pierwsze kroki na amerykańskiej ziemi. Idziemy w kierunku kontroli paszportowej. Standardowe pytanie celnika to: Ile chcemy zostać w Stanach? Odpowiadamy, że trzy godziny, ponieważ mamy łączony lot do Mexico City. Piotr dostaje wizę B2, a Paweł B1. Ciągle jeszcze myślimy, że po przejściu odprawy jesteśmy na terminalu tranzytowym, jednak gdy wyjeżdżają nasze bagaże zaczyna nam świtać, że to nie jest już terminal tranzytowy, a my swobodnie możemy zostać w USA. Wiza B1 uprawnia bowiem do pobytu trzymiesięcznego, a B2 do półrocznego. Szybka decyzja i po kilkunastu minutach siedzimy już w metrze wiozącym nas do centrum San Francisco. Jutro Święta Wielkanocne, które miło byłoby spędzić z rodakami. Zaczynamy szukać polskiego kościoła. Po kilku godzinach znajdujemy. Spotkany przed kościołem ksiądz Polak na początku wydaje się miły, ale na pytanie o możliwość spędzenia Świąt Wielkanocnych w polskim gronie kategorycznie odmawia tłumacząc się brakiem możliwości. Jesteśmy zszokowani jego odpowiedzią. Po pięciu miesiącach podróżowania i uzyskaniu pomocy od buddystów oraz hindusów, z którymi nieraz nie szło się porozumieć, polski ksiądz nie udziela nam żadnej pomocy. Trudno nam w to uwierzyć. Znów zdani na siebie trafiamy do polskich delikatesów gdzie mili właściciele słysząc o naszej podróży, goszczą nas kanapkami i herbatą. Kupujemy u nich również kiełbasę na jutrzejsze śniadanie wielkanocne.

Poprzedni tydzień

Lista tygodni

Kolejny tydzień